Franciszek Myśliński - literat, społecznik, dziennikarz, kierownik szczycieńskiego muzeum. Tę zasłużoną dla powojennego Szczytna, a dziś nieco zapomnianą postać, wspomina Jerzy Pietrzykowski.

Zakochany w kulturze

O zmroku

Lubię, gdy Szczytno o wieczornej ciszy

rozbrzmiewa pieśnią znad brzegu jeziora

i dźwięk młodzieńczych głosów płynie po przestworzach,

zwiastując schyłek letniego wieczora.

Zda mi się wówczas, że z krainy marzeń

bajka o nimfach wodnych i rusałkach

przybiera kształty rzeczywistych zdarzeń

i treść swą snuje, jak nitki przy wałkach

snuje Mazurka, gdy przy krosnach siada

NIETUZINKOWA POSTAĆ

Tak właśnie pisał, tak pięknie i z takim liryzmem potrafił oddać nastrój i urok naszego miasta Franciszek Myśliński (1894-1963). Czas robi swoje, niewielu już pozostało ludzi, którzy go pamiętają i wiedzą, jak wiele zdziałał dla Szczytna w czasach trudnych, gdy kształtował się charakter naszego grodu. Był postacią nietuzinkową, nie tylko ze względu na niezłomność charakteru, ale również poprzez swój barwny życiorys. Było w nim coś jeszcze: gdziekolwiek się znalazł, gdziekolwiek rzucił go los, angażował się bez reszty w życie regionu, utożsamiał się z jego mieszkańcami. A życiorys miał bogaty, tak bogaty w wydarzenia, że mógłby stanowić kanwę sensacyjnej powieści. Urodzony u schyłku XIX wieku w województwie poznańskim przejął z tej ziemi na całe życie rzetelność i pracowitość. W latach młodzieńczych uczestniczył w strajkach szkolnych, później w ruchu niepodległościowym.

W roku 1914 ucieka z Poznania do Krakowa, gdzie wstępuje do Legionów. Po odmówieniu przysięgi, ścigany przez władze niemieckie, ukrywa się w Karniowie na Śląsku. Tam, po wpadce, zostaje osadzony w obozie Witkowice pod Krakowem. Ucieka stamtąd i ukrywa się w Krakowie. W 1922 roku trafia do Grudziądza. Działa początkowo w ruchu spółdzielczym, następnie udziela się w pracy dziennikarskiej. Pełni funkcję redaktora miesięcznika "Mieszczanin" i jest współzałożycielem "Zjednoczenia stanu średniego". Pracuje w redakcji "Gońca Nadwiślańskiego". Równolegle współpracuje z "Gazetą Grudziądzką" i redaguje "Echo świata". W roku 1935 zostaje redaktorem oddziału lokalnego "Gazety Pomorskiej" w Grudziądzu. Tam pracuje do wybuchu wojny. Ścigany przez Niemców dostaje się do niewoli w obozie w Stablaku pod Królewcem, a następnie trafia do Działdowa. Po szczęśliwej ucieczce ukrywa się do 1941 roku w Ościsłowie pod Ciechanowem i Sokółce koło Białegostoku. W latach 1944-1947 przebywa w ZSRR.

SZCZYCIEŃSKIE LATA

Wraca do kraju i w Szczytnie odnajduje swoją rodzinę. Jego praca w naszym mieście stanowi metę i zwieńczenie bogatego życia. Do roku 1952 pełni funkcję kierownika oddziału kultury, skąd przechodzi na stanowisko kierownika muzeum. Przez wiele kadencji był radnym miejskim i powiatowym. Na ten okres przypada rozkwit jego twórczości literackiej. Pisze wiersze, podania ludowe i klechdy, reportaże oraz artykuły o aktualnych wydarzeniach. Jest członkiem olsztyńskiego oddziału Związku Literatów Polskich. Współpracował ze wszystkimi redakcjami olsztyńskich czasopism oraz redakcją "Słowa Powszechnego". Należał do Stowarzyszenia "PAX". Szanowany przez wszystkich, nigdy nie angażował się w politykę. Mimo swego indywidualizmu i pewnej niepokorności, został doceniony przez kolejne władze. Przed wojną odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi i Medalem Niepodległości. W roku 1957 stał się kawalerem Złotego Krzyża Zasługi.

Tyle życiorys - piękny, barwny, patriotyczny. Muszę jednak zrobić coś więcej niż podanie faktów z jego biografii. Muszę oddać mu hołd osobisty. Zdarzyło się tak, że znałem pana Franciszka. Przez wiele lat mieszkaliśmy w jednym domu na ul. Waryńskiego. Były to niezapomniane lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku. Jako kilkunastoletni chłopak przyjaźniłem się wówczas z jego synami: Jankiem i Geńkiem. Czasy były inne, znalezienie azylu wolności dla nastolatków nie należało do zadań łatwych. Nikt wtedy nie nadużywał pojęcia tolerancji, podejrzewam, że mało kto znał znaczenie tego słowa. Byli jednak ludzie, którzy tę zaletę mieli wpisaną w charakter. Do nich zaliczał się właśnie pan Franciszek. Nigdy mu nie przeszkadzało, że w jego mieszkaniu zbiera się grupka nastolatków, że grają na gitarze i śpiewają, nieudolnie naśladując Presleya, Paula Ankę, Beatlesów. W przerwie popisów wokalnych czytaliśmy na głos książki: Mrożka, Konwickiego, Tyrmanda. I wtedy wychodził ze swego gabinetu, siadał i przysłuchiwał się naszym rozmowom. Wcale nam nie przeszkadzał, nie czuliśmy się skrępowani jego obecnością. Stwarzał atmosferę życzliwości, tolerancji i zrozumienia. Pamiętam, jak oceniał i cenzurował moje pierwsze toporne wiersze i opowiadania. Był humanistą wszechstronnym, dla którego kultura znaczyła wszystko. Miarą jego inteligencji było to, że potrafił rozmawiać z każdym - zarówno z ludźmi tak znanymi jak Mirosław Leyk, Karol Małłek, Gustaw Leyding, ks. Władysław Łaniewski czy Stanisław Żenczykowski, jak i z nami, kilkunastoletnimi chłopcami. Wiele rzeczy, wiele dokonań jego życia zaginęło, niemniej to, co zostało świadczy o wyjątkowości tego człowieka. Zwracam się do władz miasta z apelem o upamiętnienie Franciszka Myślińskiego i nazwanie jego imieniem którejś z małych, cichych uliczek naszego miasta.

Jerzy Pietrzykowski

2007.04.11